21 lat
Odkąd 3 lata temu, od czasu pożaru, którego był uczestnikiem, zdiagnozowano u niego postępujące zwłóknienie płuc, stara się przeżyć najwięcej jak się da, w jak najkrótszym czasie. Lekarze zapowiedzieli mu jeszcze 2 lata życia, w trakcie których chce odnaleźć się we własnym chaosie.
„Oddech jak włócznia wnika w jego astmatyczną pierś”.
W sprężystości mnogich, ludzkich oddechów, nie ma kresu, ani daty przydatności. Tunel oddechu nie kończy się tuż za zakrętem. Pod powłoką miękkiej tkanki płuc, wciąż czuć dynamizm cudzego istnienia, i wciąż także czuć jak rośnie w nich - tych wszystkich obcych - tlen. Powietrze krąży w nich, cyrkuluje między zdrowymi komorami organów... powtarza bezpiecznie znany ludziom cykl. Pozwala im żyć.
Powietrze jest czułe, łaskawe. Wsuwa w ciało skrzep nowych wspomnień, cierpliwie zasysa wraz z kolejnym wdechem świeże emocje, ciekawe doświadczenia... zamyka w sobie liczne historie.
Powietrze daje im wiele i nic im nie odbiera.
Ścianki organu, zwłókniałe i kruche, są mu powłoką bardziej chłodną, niż zimnokrwista świadomość krótkiego - zbyt krótkiego - życia. Są główną udręką i arcypułapką. Jak skrawek połkniętej przez ciało gazy, wchłoniętej w ściankę płuc, nigdy nieodkrztuszonej. Osadzają się w rachitycznym worku narządu, by wydusić z niego upiorność kaszlu za każdym razem, gdy stara się wyrwać z siebie więcej. Uczucia, życia, czy ruchu.
Jego powietrze gęstnieje... przydusza go do gleby. Może tylko patrzeć, jak skulony przez widmo czasu, drży w myślach bezustannie. Może tylko czuć.
I czuje... buzujący w nim strach w suchej powłoce płuc.
Jego przestrzeni szykującego się dla niego grobu.
...nie planował autodestrukcji.
...nie przypuszczałby, że w próchnie wciąż młodych płuc, skłębi się kurz nieżycia i kurz agonii tak silny, że zmiecie z planszy rozsądek decyzji.
...nie zbywał tak uparcie i nagminnie zroszających skórę kropli potu, dreszczów zmęczenia i omszałej duszności.
...nie sądził, że drażnić go będzie korona spojrzeń – współczucie, litość i chęć karcenia go za każdym razem, gdy, o ironio, walczy o życie.
Nigdy wcześniej, jak teraz, nie był też pewien tego, że właśnie umiera.
_
Czasami zapadam się pod ziemię i życie rzuca mną w prądach obowiązków, ale poza tym przyzwoity ze mnie gracz. Lubię emocje, konsekwencje i rozwój fabularny. Godzę się na wiele... a czasem nawet więcej.
Kontakt: imprison.men@gmail.com
[Witam ślicznie! Przyznaję, że bardzo lubię czytać Twoje karty, bo zawsze są tak poetycko napisane. Teraz również czytało się świetnie, aż czuć tą duszną atmosferę, coś pięknego!
OdpowiedzUsuńOd siebie życzę dużo weny i samych super wątków, bo postać bardzo ciekawa i z pomysłem. A jeśli masz chęć to zapraszam do siebie.]
Morgan Yaxley & Choi Shi-eun
Boston przywitał Josepha feerią barw. Jesienne liście mieniły się złotem, pomarańczą i czerwienią, te brązowe i uschnięte skrzypiały zaś pod podeszwami butów. Październikowy chłód o poranku szczypał w policzki, nadając im rumianej barwy. Sullivan schował zziębnięte dłonie głęboko do kieszeni wełnianego trencza. Od piętnastu minut czekał na przystanku na pierwszy autobus zmierzający do Salem.
OdpowiedzUsuńWyszedł z pensjonatu skoro świt i oddał zaspanej staruszce klucz do pokoju jeszcze przed śniadaniem. Zabawił tam tylko jedną noc, a i tak był zmęczony jej obecnością. Pewnie ktoś inny na jego miejscu byłby zachwycony gościnnością, z jaką podjęła go gospodyni, ale Sullivana wyłącznie irytowało narzucanie się w postaci częstowania domowymi piernikami czy ciekawskiego wypytywania o cel podróży.
Sam nie wiedział co chce osiągnąć, wybierając się do miasta słynącego z procesu czarownic, który odbył się tam blisko trzysta lat wcześniej. Co miałby jej odpowiedzieć, skoro sam nie znał odpowiedzi na tyle pytań, które cisnęły mu się na usta? Coś niepokojącego się z nim działo i choć minęły lata, wciąż nie odkrył prawdziwej przyczyny swojej przypadłości, z braku innego, bardziej precyzyjnego określenia. Początkowo bliscy zrzucali to na karb opętania. Dla zaślepionych wiarą owieczek opętanie przez demona czy innego złego ducha stanowiło wystarczająco przekonujące wyjaśnienie. Nie potrafił zliczyć ilu klechów bezskutecznie próbowało odprawić na nim egzorcyzmy. Woda święcona, krucyfiks, Pismo Święte ani modlitwy liturgiczne na nic się zdały. Wtedy dopiero rodzice uznali, że może jednak problem leży gdzie indziej i zaczęli ciągać go po lekarzach. Zaczęło się od neurologa, by wykluczyć guza mózgu, ale nawet nowinki technologiczne takie jak tomografia komputerowa czy rezonans magnetyczny nie przyniosły odpowiedzi, ponieważ nie wykryły niczego odbiegającego od normy. Na końcu trafił na psychiatryczną kozetkę i została mu przyklejona łatka schizofrenika, choć przecież Mary na własne oczy widziała jak poruszał przedmiotami wyłącznie siłą umysłu jako dziecko. Nikt nie wierzył im również wtedy, gdy Joseph zaczął mimowolnie gasić i włączać światła ani wtedy, gdy żarówki w całym domu wybuchły po tym jak ojciec zagroził, że umieszczą go w szpitalu dla obłąkanych i psychicznie chorych.
Z czasem było tylko gorzej, a kiedy przelała się czara goryczy, wszystko stanęło w płomieniach i kłębach czarnego, duszącego dymu. I pierwszy raz od bardzo dawna poczuł spokój, jego gehenna się skończyła. Powinien czuć strach przed czym, czego dokonał i czego jeszcze mógł się dopuścić w stanie nieświadomości. Powinny go dręczyć wyrzuty sumienia i smutek z powodu śmierci rodziców. Powinien czuć smutek i żal za wszystkie stracone rzeczy materialne, za pamiątki i zdjęcia, z których został tylko popiół. W rzeczywistości poczuł jednak spokój, pierwszy raz od wielu lat. Wolny od krzywych spojrzeń, oskarżeń i ograniczeń.
Po zakończeniu śledztwa w sprawie pożaru wyjechał z miasta i przez rok czy dwa ciągle zmieniał miejsce przebywania, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca. Utrzymywał się z pieniędzy odziedziczonych z polisy na życie po rodzicach i środków wypłaconych przez ubezpieczyciela nieruchomości. Ostatecznie osiadł w brzydkiej kamienicy, w zawilgoconej kawalerce, w której nie było wiele poza starą, głośną lodówką, tanim, choć nowym materacem, który zakupił i mikroskopijną łazienką. Przestrzeń z czasem zaczął wypełniać pozornie przypadkowymi i niepowiązanymi ze sobą przedmiotami oraz stosami niechlujnie ułożonych na podłodze książek. To w jednej z tych ostatnich urywał się trop, który wskazywał właśnie na Salem w stanie Massachusetts.
UsuńJoseph sam nie wiedział co chciał osiągnąć, wybierając się w tamte okolice, ale nie miał wiele do stracenia. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, ale może przegapił autobus i sterczy na przystanku bez sensu, ale wreszcie jego uszu dobiegł terkot wysłużonego silnika. Pojazd ociężale wtoczył się do zatoczki i drzwi otworzyły się z łoskotem. Joseph wszedł do środka i kupił bilet u kierowcy, a następnie zajął jedno z pustych miejsc pod oknem, celowo unikając wzroku innych współpasażerów. Nie miał najmniejszej ochoty na bezproduktywne pogaduszki o niczym z kompletnie obcymi mu ludźmi. Wyjął z torby tomik poezji Edgara Allana Poe, bardziej po to, by wyglądać na zajętego, niż po to, by faktycznie zatopić się w lekturze. Podróż, która zajęła niecałą godzinę, minęła mu szybko. Większość z niej udało mu się przespać ze skronią opartą o zimną szybę i torbą leżącą na kolanach.
Szarpnięcie hamującego autobusu wybudziło go z drzemki. Przetarł oczy wierzchem dłoni i ziewnął przeciągle, czując jak z bezruchu cały zesztywniał. Wyjrzał przez zaparowaną szybę i zarzucił torbę na ramię, zauważając znak z nazwą miasta, do którego zmierzał. Ustawił się w kolejce za matką z dwójką krzykliwych dzieci z twarzami umorusanymi czekoladą i wytoczył się z autobusu zaraz za nimi, lawirując chodnikiem między kałużami. Ulice miasteczka o tak wczesnej porze wydawały się niemal wyludnione. Zauważył starszego mężczyznę, który wyprowadzał dużego, kudłatego psa i grupkę nastolatków, chowających się pod daszkiem jednego ze sklepów spożywczych.
Joseph wszedł do kawiarni i zamówił czarną kawę, właściwie tylko po to, by przeczekać deszcz. Wyjął z torby przewodnik po Salem, zaczął go wertować. Na niewielkiej mapie udało mu się odnaleźć adres biblioteki publicznej. Uniósł wzrok i zerknął na biało-czarny zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Biblioteka miała otworzyć się dopiero za pół godziny, o ile zamieszczone informacje wciąż były aktualne. Mógł zapytać o to dziewczyny, która przyniosła mu filiżankę z podwójnym espresso, ale nie wyglądała na mola książkowego. Podkreśliła oczy mocnym makijażem, co dodawało jej lat i nieustannie żuła gumę. Jeśli coś czytała, to pewnie magazyny o modzie.
Joseph upił łyk mocnej kawy, która zostawiła w jego ustach gorzki posmak. W tle leciała muzyka ze starego radia, które irytująco brzęczało przy wysokich tonach. W kawiarni przebywało zaledwie kilka osób. Kobieta w średnim wieku przy sąsiednim stoliku przerzucała kartki szeleszczącej gazety z lokalnymi wiadomościami. Biznesmen siedzący w rogu kawiarni notował coś w kalendarzu. Salem wydawało się idyllicznie spokojne. Żadnych karetek pędzących na sygnale ani radiowozów wolno przejeżdżających ciemnymi alejkami. Tylko odgłosy deszczu uderzającego kroplami w parapety i okna.
UsuńJoseph dopił kawę i wyszedł z kawiarni, zostawiając niewielki napiwek. Wciąż został jeszcze kwadrans do otwarcia biblioteki, ale na zewnątrz przestało lać. Sullivan niespiesznie przechadzał się ulicami Salem. Zatrzymał się na chwilę przed okazałym kościołem z dwiema strzelistymi wieżami, za którym znajdował się dom parafialny. Na tabliczce znajdowała się nazwa: Katedra Świętego Józefa. Brunet uśmiechnął się krzywo i sięgnął do kieszeni po zmiętą paczkę papierosów. Wsunął jedną fajkę między wargi i ruszył dalej, obmacując kolejne kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.
Rozejrzał się, mając nadzieję, że w pobliżu zobaczy sklep, w którym uda mu się kupić zapałki, ale zamiast tego jego uwagę przyciągnął zakład kamieniarski, a właściwie osoba, która krzątała się za ladą. Joseph poczuł jak przyspieszyło mu tętno, krew zaczęła szybciej pulsować w żyłach, dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa.
Nie spodziewał się zobaczyć tu nikogo znajomego. Nie spodziewał się, że ich spojrzenia znowu się skrzyżują, ale było już za późno by uciec. Zacisnął pięści, czując jak wracają do niego wspomnienia tamtego pamiętnego wieczoru, gdy wszystko wokół stanęło w płomieniach i pierwszy raz tak po prostu zniknął, tracąc kontrolę i świadomość tego, co stało się później.
Joseph Sullivan