Adam A. Walsh
Adam A. Walsh
1970
1976
1981
teraz
kartoteka
To nigdy nie była i nie będzie jego wojna. Jest czarodziejem czystej krwi, nad wyraz preferującym własną pozycję oraz gorzką dla innych neutralność, którą on sam uważa za swą całkiem dobrą przyjaciółkę. Może dojdzie mu trochę roboty. Nie narzeka jednak, jest wystarczająco efektywny, a wszelakie moralne rozterki nigdy nie były jego mocną stroną; toteż gdy Bartemiusz Crouch Senior wszem i wobec oświadcza, że używanie wszystkich z trzech Zaklęć Niewybaczalnych na stanowisku Aurora jest całkowicie dozwolone, wzrusza jedynie ramionami, przyzwolenie to przyjmuje z nader wygodną mu obojętnością.
Nie będzie musiał się już kryć. Ułatwi mu to nieco wypełnianie papierologii. Może wypali jednego papierosa mniej.
Ostatecznie i tak liczy się skuteczność. A on jest cholernie skuteczny ze swoją przebrzydłą charyzmą, diabelskim urokiem i długimi palcami, pod którymi tak dobrze układa się nieco za sztywna różdżka.
Gdy po wielu latach jakże bolesnej rozłąki ponownie spotyka swojego starszego brata – tym razem na jego lewym przedramieniu wybrzmiewa wspomnienie całkiem zgrabnego Morsmorde – Adam nie wierzy, że tak łatwo się sprzedał. Zawsze miał go za skurwysyna, chuja i najgorsze plugastwo dzielonej z nim ziemi, ze wzajemnością oczywiście, toteż wyśmiewa go jedynie, gdy dostaje propozycję dołączenia do wyznawców Czarnego Pana. Nigdy nie był fanem dziwnych kultów. Rozchodzą się z Cruciatusem na ustach; Adam trafia w jego kostkę, a Gregory chybia o kilka centymetrów, bo jego dłoń zajęła się już bolesnymi drgawkami.
Tego wieczoru Adam wypala jednego papierosa więcej. Z czystej i parszywej satysfakcji.
Kilka dni później bez wielkiej radości i z neutralnym wyrazem twarzy przyjmuje zaproszenie do Zakonu. To nigdy nie była i nie będzie jego wojna, powtarza sobie, ale choćby przez chwilę, dla własnych celów, może się w nią pobawić i zagrać w potasowane mu przez życie karty. Zawsze miał słabość do hazardu.
Nie będzie musiał się już kryć. Ułatwi mu to nieco wypełnianie papierologii. Może wypali jednego papierosa mniej.
Ostatecznie i tak liczy się skuteczność. A on jest cholernie skuteczny ze swoją przebrzydłą charyzmą, diabelskim urokiem i długimi palcami, pod którymi tak dobrze układa się nieco za sztywna różdżka.
Gdy po wielu latach jakże bolesnej rozłąki ponownie spotyka swojego starszego brata – tym razem na jego lewym przedramieniu wybrzmiewa wspomnienie całkiem zgrabnego Morsmorde – Adam nie wierzy, że tak łatwo się sprzedał. Zawsze miał go za skurwysyna, chuja i najgorsze plugastwo dzielonej z nim ziemi, ze wzajemnością oczywiście, toteż wyśmiewa go jedynie, gdy dostaje propozycję dołączenia do wyznawców Czarnego Pana. Nigdy nie był fanem dziwnych kultów. Rozchodzą się z Cruciatusem na ustach; Adam trafia w jego kostkę, a Gregory chybia o kilka centymetrów, bo jego dłoń zajęła się już bolesnymi drgawkami.
Tego wieczoru Adam wypala jednego papierosa więcej. Z czystej i parszywej satysfakcji.
Kilka dni później bez wielkiej radości i z neutralnym wyrazem twarzy przyjmuje zaproszenie do Zakonu. To nigdy nie była i nie będzie jego wojna, powtarza sobie, ale choćby przez chwilę, dla własnych celów, może się w nią pobawić i zagrać w potasowane mu przez życie karty. Zawsze miał słabość do hazardu.
I będziesz się tak za nim wiecznie uganiać? — Adam nie patrzy na nią, bo wie, że ma rację. Pełną, stuprocentową rację. — Póki ciebie nie zamorduje?
Nie lubi, gdy jest tak pewna w swych osądach, jak zwykle, niezwykle trafnych. Gdy przyszpila go do ziemi tymi swoimi ciemnymi oczkami bez dna – robi to właśnie teraz i wywierca dziury w jego ramionach, barkach, twarzy, drapie swym spojrzeniem niby ostrym szponem. Zostawia w nim ropiejące wyrwy, jątrzące się, niemogące zabliźnić się rany na wylot.
— Clara, taką mam robotę. — Cisza, zbyt nieprzyjemna, by trwała zbyt długo. — Ty też masz. — Dodaje po chwili.
— Oboje wiemy, że nie chodzi tu o robotę.
W końcu łypie na nią nieprzyjemnie, ze ściągniętą brwią i zmarszczonym czołem. Tylko przez chwilę, bo nie wytrzymuje presji, znowu ucieka od niej wzrokiem. Spogląda przed siebie, nieobecny. Planuje już kolejny ruch. Planuje już kolejną ucieczkę.
— Wiem — mówi w końcu, bo nie potrafi odpowiedzieć jej nic innego, bo wie, że ona wie i że wiedzą to oboje. Obnaża się przed nią całkowicie; nie ma nic do stracenia. Nie z nią.
Czasami zastanawia się, czemu w ogóle uklnęknął. Są sobie całkowitymi przeciwieństwami i nienawidzi jej tak bardzo, jak miał ją kochać.
Bo jest ładną, wysoką kobietą, myśli. Z pulchną, ale w uroczy sposób, twarzą, kilkoma piegami i włosami ognistymi jak diabli. Jej przednie zęby są trochę za długie i wystają zza warg, kiedy się szeroko uśmiecha, a uśmiecha się dużo częściej niż on. Też jest niezła, może nawet lepsza od niego, zwinniejsza, celniejsza i szybsza w działaniu, a jej riposty są na tyle ostre, że dostarczają mu wystarczająco rozrywki.
— Potrzebujemy ciebie tutaj.
Dobrze było ją mieć przy sobie, ale co za dużo, to nie zdrowo.
— Nie mój interes, Clara.
— Kłamiesz.
Ten jeden, jedyny raz nie kłamie. Ten jeden, jedyny raz nie mami, nie mąci i nie kręci. Choć cały skonstruowany jest z kłamstw, choć obrośnięty nimi niby mchem i dławi się prawdą, gdy fałsz gładko ślizga się po krtani, ten jeden, jedyny raz jest z nią w pełni szczery.
Zawsze był w końcu psem, kundlem, parszywym skurwysynem i jebanym oportunistą, który nie rzuca obietnic na wiatr, ale nie dotrzymuje swych słów. Czarodziejem czystej krwi, którego ni ziębi, ni grzeje, czy koledze szlamie będzie się dobrze żyło.
— Obiecałem mu, Clara — mówi, gdy z kieszeni prasowanych w kant spodni wyciąga wymiętą paczkę papierosów oraz różową zapalniczkę, z której korzysta z przyczyn czysto sentymentalnych. — A ja obietnic dotrzymuję.
— Mi też obiecałeś, Adam. Aż do śmierci.
Odpala prędko papierosa, zaciąga się nim i znowu kosi po niej spojrzeniem, ale to przelatuje na wylot, nie zatrzymuje się, choćby tego pragnął, choćby chciał zawiesić jeszcze na niej oko, zapamiętać, gdzie na jej polikach biegną konstelacje z piegów, jak układa się ruda grzywka. Pędzi gdzieś dalej, ucieka.
Ucieka, ucieka, kłamie i znowu ucieka. To zawsze wychodziło mu najlepiej.
— Aż do śmierci — powtarza po niej i uśmiecha się ładnie, szeroko, błyska zębami.
Nie lubi, gdy jest tak pewna w swych osądach, jak zwykle, niezwykle trafnych. Gdy przyszpila go do ziemi tymi swoimi ciemnymi oczkami bez dna – robi to właśnie teraz i wywierca dziury w jego ramionach, barkach, twarzy, drapie swym spojrzeniem niby ostrym szponem. Zostawia w nim ropiejące wyrwy, jątrzące się, niemogące zabliźnić się rany na wylot.
— Clara, taką mam robotę. — Cisza, zbyt nieprzyjemna, by trwała zbyt długo. — Ty też masz. — Dodaje po chwili.
— Oboje wiemy, że nie chodzi tu o robotę.
W końcu łypie na nią nieprzyjemnie, ze ściągniętą brwią i zmarszczonym czołem. Tylko przez chwilę, bo nie wytrzymuje presji, znowu ucieka od niej wzrokiem. Spogląda przed siebie, nieobecny. Planuje już kolejny ruch. Planuje już kolejną ucieczkę.
— Wiem — mówi w końcu, bo nie potrafi odpowiedzieć jej nic innego, bo wie, że ona wie i że wiedzą to oboje. Obnaża się przed nią całkowicie; nie ma nic do stracenia. Nie z nią.
Czasami zastanawia się, czemu w ogóle uklnęknął. Są sobie całkowitymi przeciwieństwami i nienawidzi jej tak bardzo, jak miał ją kochać.
Bo jest ładną, wysoką kobietą, myśli. Z pulchną, ale w uroczy sposób, twarzą, kilkoma piegami i włosami ognistymi jak diabli. Jej przednie zęby są trochę za długie i wystają zza warg, kiedy się szeroko uśmiecha, a uśmiecha się dużo częściej niż on. Też jest niezła, może nawet lepsza od niego, zwinniejsza, celniejsza i szybsza w działaniu, a jej riposty są na tyle ostre, że dostarczają mu wystarczająco rozrywki.
— Potrzebujemy ciebie tutaj.
Dobrze było ją mieć przy sobie, ale co za dużo, to nie zdrowo.
— Nie mój interes, Clara.
— Kłamiesz.
Ten jeden, jedyny raz nie kłamie. Ten jeden, jedyny raz nie mami, nie mąci i nie kręci. Choć cały skonstruowany jest z kłamstw, choć obrośnięty nimi niby mchem i dławi się prawdą, gdy fałsz gładko ślizga się po krtani, ten jeden, jedyny raz jest z nią w pełni szczery.
Zawsze był w końcu psem, kundlem, parszywym skurwysynem i jebanym oportunistą, który nie rzuca obietnic na wiatr, ale nie dotrzymuje swych słów. Czarodziejem czystej krwi, którego ni ziębi, ni grzeje, czy koledze szlamie będzie się dobrze żyło.
— Obiecałem mu, Clara — mówi, gdy z kieszeni prasowanych w kant spodni wyciąga wymiętą paczkę papierosów oraz różową zapalniczkę, z której korzysta z przyczyn czysto sentymentalnych. — A ja obietnic dotrzymuję.
— Mi też obiecałeś, Adam. Aż do śmierci.
Odpala prędko papierosa, zaciąga się nim i znowu kosi po niej spojrzeniem, ale to przelatuje na wylot, nie zatrzymuje się, choćby tego pragnął, choćby chciał zawiesić jeszcze na niej oko, zapamiętać, gdzie na jej polikach biegną konstelacje z piegów, jak układa się ruda grzywka. Pędzi gdzieś dalej, ucieka.
Ucieka, ucieka, kłamie i znowu ucieka. To zawsze wychodziło mu najlepiej.
— Aż do śmierci — powtarza po niej i uśmiecha się ładnie, szeroko, błyska zębami.
Urgent!
Famous auror dead
What willhappen now?
Różdżkę już dawno schował w szufladzie lekko przechylonej w prawo szafki nocnej, skrzypiącej tak głośno, że z szacunku dla własnych uszu już wcale jej nie otwiera. I tak by mu się nie przydała – do podchodzących zbyt blisko, pewnych swoich kłów kojotów zdecydowanie wygodniej strzela się z Remingtona; do zbyt odważnych czarodziejów zresztą też.
Życie nie jest złe, ale może mogłoby być odrobinę lepsze. Ma trzydzieści sześć lat, parszywą bliznę na twarzy, którą zakrywa skrzętną iluzją, i zbyt wiele wyrzutów sumienia, choć do przykurzonego lustra mówi, że niczego nie żałuje. Chodzi spać o północy i wstaje o piątej, bo – według wmawianych sobie samemu kłamstw – lubi oglądać wschody słońca, bujając się na werandzie na swoim trzeszczącym krześle. Pomaga naprawiać sąsiadom – o ile na tym pustkowiu oddalonych o dobre kilkanaście mil ludzi można nazwać sąsiadami – płoty, wozi się po okolicy swym Fordem F100 i żuje źdźbła zbóż, gdy wieczorami z nudów zagłębia się w sztukę numerologii, a na gramofonie kręci się jedna z wielu uzbieranych przez kilkanaście lat płyt; to jedyne co, oprócz różdżki, zabrał ze sobą z poprzedniego życia. Gdy tęskni za nią nieco bardziej, borsuczy Patronus wesoło skacze po skrzypiących deskach małej chatki. Zwierzątko zawsze prędko gubi się w przestrzeni, traci swą formę, rozmywa na brzegach kształtu; nigdy nie jest wystarczająco skupiony, a zaklęcie od niechcenia rzuca ręką.
Przedstawia się jako Anthony, a wszystkie starsze panie mówią mu Tony i mówią, że dobry z niego chłopak.
Nigdy nie był dobrą osobą, ale z grzeczności ich nie poprawia.
Życie nie jest złe, ale może mogłoby być odrobinę lepsze. Ma trzydzieści sześć lat, parszywą bliznę na twarzy, którą zakrywa skrzętną iluzją, i zbyt wiele wyrzutów sumienia, choć do przykurzonego lustra mówi, że niczego nie żałuje. Chodzi spać o północy i wstaje o piątej, bo – według wmawianych sobie samemu kłamstw – lubi oglądać wschody słońca, bujając się na werandzie na swoim trzeszczącym krześle. Pomaga naprawiać sąsiadom – o ile na tym pustkowiu oddalonych o dobre kilkanaście mil ludzi można nazwać sąsiadami – płoty, wozi się po okolicy swym Fordem F100 i żuje źdźbła zbóż, gdy wieczorami z nudów zagłębia się w sztukę numerologii, a na gramofonie kręci się jedna z wielu uzbieranych przez kilkanaście lat płyt; to jedyne co, oprócz różdżki, zabrał ze sobą z poprzedniego życia. Gdy tęskni za nią nieco bardziej, borsuczy Patronus wesoło skacze po skrzypiących deskach małej chatki. Zwierzątko zawsze prędko gubi się w przestrzeni, traci swą formę, rozmywa na brzegach kształtu; nigdy nie jest wystarczająco skupiony, a zaklęcie od niechcenia rzuca ręką.
Przedstawia się jako Anthony, a wszystkie starsze panie mówią mu Tony i mówią, że dobry z niego chłopak.
Nigdy nie był dobrą osobą, ale z grzeczności ich nie poprawia.
Anthony • 36 lat • mała chatynka w Hrabstwie Terrell, w Teksasie • nadal nałogowy kłamca • właściciel błękitnego Forda F100 oraz Remingtona 700 VLS • garnitury porzucone na rzecz dżinsów, przepoconych koszul i kowbojskiego kapelusza • w kieszeni garść wyrzutów i różowa zapalniczka • stały bywalec pobliskiego baru, w którym razem z miejscowymi chętnie grywa w pokera
Adam Anthony Walsh
Dyrektor
Magicznej Ochrony
Urodzony w Irlandii czarodziej czystej krwii. Niezwykle skuteczny Auror w Ministerstwie Magii, a następnie w Magicznym Kongresie Stanów Zjednoczonych Ameryki. Od 1977 do 1981 Dyrektor Magicznej Ochrony.
NR RAPORTU: ██ | ROK POWSTANIA: ████
IMIĘ: Adam Anthony Walsh
PŁEĆ: M
DATA URODZENIA: 11.11.1946
KRAJ POCHODZENIA: Irlandia
STAN SPOŁECZNY: Żonaty z ClarąWalsh Badger
STATUS:Martwy Poszukiwany
OSTATNIE ZNANE MIEJSCE POBYTU:Nowy Jork, NY Hrabstwo Terrell, TX
RÓŻDŻKA: wykonana z tarniny | rdzeń – włókno ze smoczego serca | sztywna | 12 cali
PATRONUS: Borsuk europejski
BOGIN: Dane zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo aurora
INNE: Członek Zakonu Feniksa
PŁEĆ: M
DATA URODZENIA: 11.11.1946
KRAJ POCHODZENIA: Irlandia
STAN SPOŁECZNY: Żonaty z Clarą
STATUS:
OSTATNIE ZNANE MIEJSCE POBYTU:
RÓŻDŻKA: wykonana z tarniny | rdzeń – włókno ze smoczego serca | sztywna | 12 cali
PATRONUS: Borsuk europejski
BOGIN: Dane zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo aurora
INNE: Członek Zakonu Feniksa
Wysoki, tyczkowaty mężczyzna. Niezbyt umięśniony, żebra widoczne po uniesieniu rąk. Oczy niebieskie, „przeszywające” – błękitne, przechodzące w odcienie jasnej szarości. Twarz smukła i szczupła, żuchwa niewysunięta do przodu. Nos prosty o koniuszku poziomym, nigdy nie był złamany, co zostało potwierdzone podczas wywiadu. Dobrze widoczne kości policzkowe. Często pojawia się w prostych, acz eleganckich strojach, podczas wywiadu ubrany w dobrze dopasowany garnitur. [przyp. aut. – nowa cecha charakterystyczna: poparzony prawy bok twarzy]
████: Walsh, odpowiesz nam na kilka pytań?
[śmiech]
A.A.W.: A co z tego będę miał?
Młodszy z dwóch synów. Ojciec Irlandczyk, matka – Polka. Rodzina czystej krwii. Absolwent Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, wychowanek domu Ravenclaw. Szkołę ukończył z doskonałymi wynikami oraz godnymi podziwu osiągnięciami w dziedzinie numerologii. W latach 1969-1975 Auror dla Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w Ministerstwie Magii, następnie Auror dla MACUSA. W latach 1977-1981 zatrudniony jako Dyrektor Magicznej Ochrony w Departamencie Bezpieczeństwa Magicznego.
████: Korzystałeś kiedyś z niewybaczalnych?
[cisza, westchnięcie]
A.A.W.: Nie rozumiem, czemu pytacie o coś, co wiecie.
████: Walsh.
A.A.W.: Korzystałem. Korzystam. I będę korzystać, jeżeli zajdzie potrzeba. Tyle.
[cisza]
A.A.W.: Gdybym chciał, mógłbym rzucić jedno na ciebie. Tu, teraz. Bez różdżki.
████: Walsh!
[głośny śmiech]
A.A.W.: No już, już! Nie napinaj się tak.
A.A.W.: Żartuję.
Oportunista i nałogowy kłamca. Ma chorobliwą słabość do hazardu, podejmowania ryzyka oraz liczb.
████: Czego się boisz?
[cisza]
Według wywiadu – trudna relacja z bratem. [przyp. aut. – śmierciożerca]
████: Był żonaty?
████: Jest. Nigdy nie podpisał papierów rozwodowych.
Oficjalnie uznany za zmarłego w wyniku wypadku z dnia 21.09.1981. Według wywiadu – z poparzeniami III stopnia okolic twarzy oraz barku uciekł z miejsca zdarzenia.
████: Walsh, odpowiesz nam na kilka pytań?
[śmiech]
A.A.W.: A co z tego będę miał?
Młodszy z dwóch synów. Ojciec Irlandczyk, matka – Polka. Rodzina czystej krwii. Absolwent Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, wychowanek domu Ravenclaw. Szkołę ukończył z doskonałymi wynikami oraz godnymi podziwu osiągnięciami w dziedzinie numerologii. W latach 1969-1975 Auror dla Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów w Ministerstwie Magii, następnie Auror dla MACUSA. W latach 1977-1981 zatrudniony jako Dyrektor Magicznej Ochrony w Departamencie Bezpieczeństwa Magicznego.
████: Korzystałeś kiedyś z niewybaczalnych?
[cisza, westchnięcie]
A.A.W.: Nie rozumiem, czemu pytacie o coś, co wiecie.
████: Walsh.
A.A.W.: Korzystałem. Korzystam. I będę korzystać, jeżeli zajdzie potrzeba. Tyle.
[cisza]
A.A.W.: Gdybym chciał, mógłbym rzucić jedno na ciebie. Tu, teraz. Bez różdżki.
████: Walsh!
[głośny śmiech]
A.A.W.: No już, już! Nie napinaj się tak.
A.A.W.: Żartuję.
Oportunista i nałogowy kłamca. Ma chorobliwą słabość do hazardu, podejmowania ryzyka oraz liczb.
████: Czego się boisz?
[cisza]
Według wywiadu – trudna relacja z bratem. [przyp. aut. – śmierciożerca]
████: Był żonaty?
████: Jest. Nigdy nie podpisał papierów rozwodowych.
Oficjalnie uznany za zmarłego w wyniku wypadku z dnia 21.09.1981. Według wywiadu – z poparzeniami III stopnia okolic twarzy oraz barku uciekł z miejsca zdarzenia.
Witamy się wśród czarodziejskiej społeczności z tym przebrzydłym parszywcem, który nie jedną już twarz miał. Pragniemy wątków trudnych, gorzkich, krwią i łzami płynących, Adam w takich sprawdza się bowiem najlepiej. Poszukujemy dawnych i nowych wrogów, fałszywych przyjaciół i relacji zbyt skomplikowanych, by określić je jednym słowem. W kartotece znajdziecie trochę zdrapek, a pod jedną z klikajek – niespodziankę do kolekcji.
✎ mail lub discord: rawrawr | wizerunek: Harry Lloyd | w tytule WaluśKraksaKryzys
ostatnia aktualizacja: 23.09.2024
✎ mail lub discord: rawrawr | wizerunek: Harry Lloyd | w tytule WaluśKraksaKryzys
ostatnia aktualizacja: 23.09.2024
[Piękna karta, piękny tekst i cudowna kreacja! Zakładki są świetne, naprawdę. Aż by się chciało jeszcze gdzieś kliknąć, coś przeczytać. :D Jednak ambitne podejście do sprawy się opłaciło!
OdpowiedzUsuńNo ale, chodźcie do Cysi na coś skomplikowanego, złego i brzydkiego. :> Możecie nas łapać mailowo, żeby ustalić szczegóły: vicious1411@gmail.com]
Cecilia Moody
[Karta majstersztyk i przepięknie dopasowana do szablonu. Sama postać też świetna, czytało się z przyjemnością!
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo dobrej zabawy i weny, a jeśli masz ochotę to zapraszam do Morgana, stwórzmy coś pokręconego. :)]
Morgan Yaxley
[Cześć! Karta jest NIE-SA-MO-WI-TA, jestem absolutnie zakochania i wizualnie, i w samej treści. Nie wiem, jak starczyło Ci cierpliwości, żeby te piękne kody napisać, szacunek, podziwiam. :D
OdpowiedzUsuńTak sobie pozwolę zacytować: Choć cały skonstruowany jest z kłamstw, choć obrośnięty nimi niby mchem i dławi się prawdą, gdy fałsz gładko ślizga się po krtani, ten jeden, jedyny raz jest z nią w pełni szczery. Cała karta jest przepięknie napisana, ale ten fragment w szczególności kompletnie mnie kupił, piękny obraz malujesz, świetnie posługujesz się słowem. Teraz to najchętniej zobaczyłabym posta fabularnego Twojej ręki, a jestem pewna, że z taką historią, jak Adama, znalazłoby się wiele tematów do opisania. :D
Bardzo, ale to bardzo chciałabym coś zaproponować, ale przyznam, że nic w tej chwili nie przychodzi mi do głowy. Niemniej zapraszam do Regulusa, może akurat uda nam się coś wykombinować dla tej dwójki.
Wspaniałej zabawy życzę!]
Regulus A. Black
[Bycie zasłoniętym przez tak piękną kartę i fascynującą postać to sama przyjemność. I dziękuję bardzo za takie miłe słowa, zawsze się stresuję, że moje pomysły się nie przyjmą, więc tym bardziej się cieszę z każdego miłego komentarza! :)
OdpowiedzUsuńWciągnełam się mocno, zwłaszcza kupił mnie motyw brata po drugiej stronie barykady i relacji z żoną, pięknie to opisałaś.
Tak, coś w tym jest, że zbrodniarze i aurorzy bywają często niepokojąco do siebie podobni, co akurat jest mocno fascynujące.
W sumie to kusi mnie jakieś powiązanie z czasów, gdy Walsh był Dyrektorem Magicznej Ochrony. Tatuś Morgana jest w radzie (przez moje polityczne upośledzenie nie wiem czy dobrze tłumaczę odpowiednik amerykańskiego kongresmena/senatora na członka magicznej rady, ale chyba wiadomo o co chodzi ;)), więc pewnie Walsh go dobrze zna, mógłby nawet wiedzieć, że "niewinność" Morgana to jedna wielka ściema, ale dupek jest nietykalny i ma plecy w postaci tatusia. A co do czasów obecnych, w sumie można by było coś wykombinować na bazie jakiejś niedokończonej sprawy albo brakującego elementu w jakiejś prywatnej układance Adama?
Jakby co to zapraszam na maila, zrobimy sobie szczegółową burzę mózgów i stworzymy coś cudownego i pokręconego! ;)]
Morgan Yaxley
Adam A. Walsh nie żyje.
OdpowiedzUsuńNajpierw przyszło niedowierzanie, później otępienie, a następnie dziwne uczucie buntu. Nie chciała uwierzyć w to, że ten skurwiel naprawdę umarł – to było niemożliwe. Nie, kiedy doskonale wiedziała, co umiał i kim był. Podziwiała każdą jego grę i gest, wykonany ruch, taniec w mroku, ciągnięcie za sznureczek. W jej oczach jawił się jako perfekcyjny przykład pracoholizmu, charyzmy i mroku. Może dlatego przekroczyła ostateczną granicę i ostatecznie zaczęła sypiać z Adamem.
W ministerstwie dziwnie się jej przyglądają. Cecilia Moody wciąż zachwyca swoją ładną twarzyczką i czerwonymi ustami, a jej oczy nadal wyglądają jak przezroczyste sople lodu, jednak coś w jej posturze zdradza niezdrową gorączkowość. Dostęp do ostatnich akt, przesłuchań, wypytywanie o Walsha – to jak tkanie pajęczyny.
— Musisz wyluzować, Moody. — Alexander White spogląda w jej stronę. Przygląda się zmęczonym oczom i przygryzionej dolnej wardze. — Wszyscy zaczynają gadać, że zwariowałaś.
— Mhm, a dlaczego zaczynają tak gadać? — pyta, przeglądając akta.
— Bo wierzysz, że Walsh żyje — odpowiada, pociągając łyk czarnej kawy z papierowego kubka. — Wiem, że był twardym skurwielem, ale to wciąż człowiek, a nie jakiś bożek.
— Ten skurwiel przeżyłby wszystko. — Zaczesuje włosy do tyłu, bierze dokumenty i wstaje.
Hrabstwo Terrell było niewielkie, pokryte gęstą siecią rzeczoną. Wokół włóczyło się dużo kóz i owiec, a z tego, co wyczytała, w 1957 roku odkryto tutaj pole gazowe. Cecilia mogłaby uznać, że to totalne zadupie, ale jeśli Walsh miał się gdzieś ukryć, to właśnie tutaj – w miejscu, które wydawało się dość hermetyczne, a jednocześnie w jakiś sposób rozwinięte, by nie zwariować.
Stoi nieopodal chaty i czeka – Cecilia nie do końca wie, czego oczekuje i czy tak naprawdę chce spotkać się z Adamem. Nie powiedział jej o niczym i nie zrobił niczego, by jej to zasugerować. Po prostu… zniknął, umarł, co zostało przyjęte względnie spokojnie. Takie rzeczy się zdarzały. Człowiek to krucha istota, wypełniona czerwonym płynem. Jeśli kukła mięsa zostanie odpowiednio podziurawiona, sczernieje.
Kończy palić papierosa, pozwalając, by wiatr bawił się jej czarnymi, długimi włosami. Przez moment ma zamknięte oczy – nie może się zdecydować, czy wykonać ruch. Wpieprzyć się z buciorami w życie Walsha, który zrezygnował ze stołka, bo potrzebowała jego pomocy? Bo nie było nikogo innego, kto by wysłuchał jej gadaniny? Nikt inny nie chciał ryzykować, więc kiedy zaczynała mówić o przesłuchaniach i wyrokach, kazano jej się zamknąć. Obsesja była jednak zbyt słodka i trująca, by Cecilia mogła sobie odpuścić.
Zbliża się kilka kroków, a kiedy dostrzega ruch, mimowolnie mruży oczy. Patrzy jak chata się otwiera, jak z małego budyneczku wyłania się postać Adama A. Walsha – nie był ubrany w garnitur. Brak mu też elegancji, więc lustruje jego sylwetkę w dżinsach, do których pasuje koszula i kapelusz. Wygląda śmiesznie, zupełnie jak nie on. Stojąc nieopodal, w swoim czarnym płaszczu, ciemnej sukience i wysokich koturnach, czuje się dziwnie wystrojona – nie pasuje do stworzonego krajobrazu, narracji pisanej przez Walsha. Jest jednak gotowa wyjść temu naprzeciw.
Rusza w jego stronę i pierwsze, co słychać, to nie jej delikatny głos, a dźwięk otrzymywanego uderzenia. Nie planowała tego, że przywita się z Walshem wymierzonym policzkiem, że da w ten sposób upust temu, co się działo, odkąd dowiedziała się, że zginął, a w konsekwencji, że zakończy tę beznadziejną żałobę tu i teraz, czując wyraźną ulgę.
Usuń— To za to, że pozwoliłeś mi uwierzyć, że nie żyjesz, pieprzony skurwielu — odzywa się, łapiąc chaotyczny oddech przez lekko rozchylone, pociągnięte czerwoną szminką usta. — Nie zamierzałeś mi o niczym powiedzieć, prawda? — Wbija wzrok w jego twarz, unosząc dumnie swój mały podbródek. Nawet w koturnach jest dość niska, niższa od Adama.
— Mogłeś chociaż zostawić list, zrobić cokolwiek, co by świadczyło o tym, że jest sens cię szukać… w ministerstwie mają mnie za wariatkę, bo ubzdurałam sobie, że żyjesz. Kurewsko cię teraz nienawidzę, Walsh. — Odwraca spojrzenie i chowa drżące ręce w kieszenie płaszcza.
Cecilia Moody, wariatka
Powietrze zdaje się lekko drgać od upału i ledwie wyczuwalnej magii otaczającej niewielki, niepozorny domek. Pod pewnymi względami Teksas przypomina Morganowi nieco jego umiłowane Utah. Może to klimat pustyni, niosący ze sobą fascynujące widmo śmierci? A może to pierwotna magia tej ziemi odciskała swoje piętno na miejscach o tego typu energii?
OdpowiedzUsuńYaxley zaciąga się powietrzem, elektryzującym niczym powietrze przed nadchodzącą burzą. Z uwagą obserwuje okolicę. Skromną chatkę; tak inną od jego wielkiego rancza na skraju pustyni; stojący gdzieś nieopodal niej samochód, prosty — wręcz odrażająco mugolski — wystrój, kilka mebli i bibelotów na werandzie. Nic specjalnego. A jednak jest w tym wszystkim jakaś iluzja, jakieś kłamstwo, które potrafił dostrzec wyraźnie inny kłamca.
Nie robi ani kroku. Nie jest głupi, by pakować się wprost w pułapki, którymi na pewno ktoś taki jak Adam Walsh musiał się zabezpieczyć. Poza tym jest pewien, że Walsh doskonale wiedział o jego obecności, w końcu Morgan nie bawił się w subtelności, ani mugolskie brednie. Aportował się wprost pod dom byłego aurora i dyrektora Magicznej Ochrony nie zważając nawet czy zrobi to przy świadkach czy nie, wręcz zrobił to celowo traktując swój ruch niczym subtelną prowokację. Chciał by Walsh wiedział, by pierwszy go zauważył i przygotował się lub wykonał pierwszy krok. W jakiś sposób sam pragnął pozostać w tej sytuacji czysty, nie robić nic co mogłoby dać mężczyźnie pretekst do czegokolwiek.
Morgan Yaxley nigdy nie pałał sympatią do Walsha. Uważał go wręcz za jednego z tych członków MACUSA, którzy powinni zostać usunięci dla dobra całej organizacji. O ile jeszcze mógł uznać jego osiągnięcia jako aurora, nigdy nie uważał, by ktoś tak pozbawiony smaku i finezji nadawał się na stanowisko dyrektora Magicznej Obrony. Poza tym był Irlandczykiem, nie rozumiał prawdziwego amerykańskiego ducha, nie rozumiał sensu praw, które od wieków obowiązywały na tej ziemi, ani przyszłości tego kraju, którą należało zbudować.
Przez chwilę, patrząc na cały ten obrazek teksańskiej wsi, Yaxley czuje rozbawienie na myśl jak bardzo amerykański próbował być Walsh. Choć w tej chwili to raczej młody czarodziej wyglądał tu jak wyrwany z innego świata. Elegancki, szyty na zamówienie garnitur, jedwabna koszula i złote spinki. Każdy element jego stroju, fryzura, czy nawet wyuczona postawa — wszystko to musiało być perfekcyjne i doskonałe, niczym wyrwane wprost z oficjalnego spotkania. Mógł co prawda ubrać się mniej formalnie, ale chyba chciał poczuć się lepiej w swojej wystudiowanej masce.
Czuje lekką niecierpliwość. Wcale nie chciał tu być. Wiadomość o śmierci Walsha nie zrobiła na nim wrażenia, ot o jeden wrzód na dupie mniej. Wieść o tym, że żyje i zaszył się gdzieś na wsi, nawet go rozbawiła, obnażając to jakim żałosnym tchórzem był dawny dyrektor. Dopiero fakt, że drań współpracował z Cece w jej chorej obsesji była czymś, co go dotknęło i skłoniło do reakcji.
Nie był pewien jak wielki udział Adam miał w działaniach Cecilii, na ile aktywnie jej pomagał, a na ile jedynie nakierowywał ją lub doradzał, ale to nie miało większego znaczenia. Już sam fakt, że w jakikolwiek sposób mieszał się w to wszystko był w zupełności wystarczający.
Zdobycie informacji od Cece nie było aż tak trudne. Prędzej czy później zawsze mu ulegała, zawsze znajdował sposób by do niej dotrzeć, uderzyć w czuły punkt, w to co bolesne lub emocjonalne, aż ostatecznie poddawała się. Nie musiał wydzierać z niej tego siłą, nie musiał nawet wyciągać zbyt wiele, wystarczyły zaledwie strzępki informacji; półsłówka lub nawet milczenie w odpowiedniej chwili, by poskładał całą tę układankę i odnalazł kryjówkę aurora.
— Kiepsko ci idzie udawanie teksańczyka, nie rozumiesz idei teksańskiej gościnności — odzywa się w końcu, gdy na werandzie domku pojawia się znajoma postać.
Znajoma choć inna. Mężczyzna przed nim nie przypominał już eleganckiego dyrektora Magicznej Obrony, raczej typowego mieszkańca Teksasu, w spranych dżinsach, koszuli, która swoje najlepsze dni miała już za sobą i kowbojskim kapeluszu. Wyglądał dość zabawnie. Może gdyby miał przy sobie strzelbę na kojoty i nieproszonych gości, mógłby uchodzić za jednego z tutejszych.
UsuńMorgan unosi lekko dłonie do góry, na znak, że nie ma przy sobie różdżki.
Celowo zwraca się do niego na „ty”, by podkreślić, że dawne stanowiska i szacunek ze względu na pozycję nie miały już znaczenia.
— Przyszedłem porozmawiać — dodaje.
W ostatniej chwili gryzie się w język, by nie dodać słówka o tym, że powinni pomówić, jeśli Walsh nie chciał, by jego tchórzliwy sekret się wydał. Ostatecznie jednak w porę się powstrzymuje nie chcąc zaczynać powitania od groźby czy prowokacji. Mimo całego rozdrażnienia Yaxley obiecał sobie działać subtelnie.
Morgan Yaxley, nieproszony gość
[Kurczę, tak tu jakoś... luksusowo! Nie mogę się oprzeć — piękna karta!]
OdpowiedzUsuń[Cudo graficzno-koderskie się tutaj wydarzyło, chociaż to przede wszystkim treść ukryta pod kolejnymi klikaczami zachęciła mnie do przyjścia. Witam i życzę udanej rozrywki, bo motyw dobrowolnego wygnania (chociaż interesuje mnie, jakie dokładnie motywy przyświecały Adamowi i na ile dobrze odczytuję sugestie zostawione w tekście) daje dużo przestrzeni na rozwój w nieszablonowy sposób.
OdpowiedzUsuńChętnie zaproszę do siebie, bo widzę pewne możliwości skrzyżowania dróg Adama i Prema! Myślę, że przy naturze podróżnika Prema nie jest wykluczone, że mogli się na siebie natknąć, gdyby ten zatrzymał się na dłużej w Teksasie podczas swoich tułaczek po Ameryce. Tak czy inaczej, życzymy interesujących wątków ♥]
Prem Haldar
— Daruj sobie tę oficjalność — odpowiada niemal od razu, zirytowana jego postawą i tym, że po prostu sterczy naprzeciwko, pogodzony z tym wszystkim, akceptujący przekorny los i to, że się tutaj pojawiła.
OdpowiedzUsuńWalsh musiał zdawać sobie sprawę z tego, że Cecilia Moody będzie drążyć. Była uparta, gorąca, niecierpliwa – wszystko to sprawiało, że uchodziła za skutecznego aurora, choć takiego, który potrzebował jeszcze kilku lat, by faktycznie się wykrystalizować.
Patrzy jak masuje się po twarzy. Przez moment ma wrażenie, że jej ból jest większy – to niekontrolowanie uderzenie, złość, a teraz, gdy to opadło, dostrzega, że jej reakcja była czysto emocjonalna. Pozwoliła dać temu ujście, choć tak naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego straciła kontrolę. Może nigdy jej nie miała?
Śmierć Adama A. Walsha dotknęła jej z kilku powodów. Ten najważniejszy był najbardziej samolubny – w jakiś sposób jej przełożony doskonale umiał zatrzymywać jej obsesję, nie pozwalał, by za bardzo zanurzyła się we własnych, egoistycznych pragnieniach. Być może to Walsh pomógł jej zrozumieć, że niektóre sprawy wymagały czasu – wystarczyło poczekać, obserwować sytuację.
Ona też powinna umrzeć? Zaszyć się gdzieś, kupić sobie kapelusz i koszulę? Jak łatwe stało się teraz życie Walsha, skoro zdecydował się odciąć od tego wszystkiego? Mógł jej o tym powiedzieć, gdy leżała obok niego w wymiętej kołdrze i paliła papierosa – mógł zrobić cokolwiek, zadbać o to, żeby zrozumiała jego decyzję i sobie odpuściła. Wtedy mogło być łatwiej.
— Nie — powtarza głucho, lustrując wzrokiem szczupłą sylwetkę. Cecilia nie wie, dlaczego to wszystko wydaje jej się tak abstrakcyjne; to spotkanie, Adam w jeansach, Teksas. I ona, która kompletnie nie pasowała do tego wszystkiego, próbująca wpleść się w stworzoną narrację. Była jak błąd fabularny. Przeoczenie przez redaktora, którego nikt nie zauważył aż do teraz.
— Ale cię znalazłam — odpowiada spokojnym, aksamitnym głosem, lejącym się niemal jak jedwab, przepływającym przez palce i wwiercającym się w czaszkę. — Przez moment naprawdę myślałam, że jesteś martwy. To było… coś dziwnego, ta świadomość, że zginąłeś i myśl, że może właśnie tego chciałeś.
Przyjmuje od niego papierosa, podpala i przez moment przygląda się różowej zapalniczce. Nigdy nie pytała Walsha o ten przedmiot, ale też nie spodziewała się, że Adam powie jej prawdę – może też powód, dla którego wciąż miał ją przy sobie, był perliście oczywisty. Bez sentymentów.
— Wzięłam urlop — odzywa się, zaciągając się przy tym papierosem. Pozwala, by dym dotarł głęboko do jej płuc, by wypełnił przełyk i usta, aż cały ten żar sprawia, że brakuje jej tlenu. Wypuszcza szarość przez nos, kierując w stronę Adama swoje duże, jasne, przezroczyste jak sople lodu oczy. — Zostaję tutaj — dodaje.
Znów zaciąga się papierosem i spogląda w stronę nieba. Było dziwnie spokojnie, zupełnie jakby ktoś zatrzymał czas i pozwolił jej odetchnąć, poczuć tlen, wiatr – to wszystko wydawało się tak cholernie odległe od tego, co działo się w jej głowie. Przymyka oczy – pozwala, by długie rzęsy rzuciły po jej policzkach zwodnicze cienie, ładna twarz wydaje się teraz jeszcze jaśniejsza, nie ma rys, jest tylko mlecznobiałym płótnem.
— Więc? To robią martwi? — odzywa się w końcu, spoglądając w stronę Adama. — Mieszkają w małej chatce, wyglądają jak kowboje i częstują stare znajome papierosami?
Kończy palić, a potem nie czekając, aż Walsh zaproponuje, by weszła do środka, kieruje się ku drzwiom. Jej buty niosą ze sobą dźwięk, który wydaje się nie pasować do tego wnętrza; jej obecność jest tutaj krytycznym błędem, a mimo to Cecilia nie jest zrażona, nie wycofuje się, bezczelna w tym swoim jestestwie, które teraz obnaża się niedelikatnie.
UsuńZdejmuje płaszcz, który przewiesza przez oparcie krzesła, a potem zajmuje miejsce – prezentuje się abstrakcyjnie, kobieta w czarnej sukience, w czerwonych ustach, siedząca w małym pomieszczeniu, pachnąca agrestem, skupiająca uwagę i pożerająca światło. Prywatna, przenośna czarna dziura, której się unikało, do której nie podchodziło się zbyt blisko. Cecilia odrzuca ciemne włosy i obnaża jasną szyję, dekolt, nienagannie się prostuje, a potem odwraca głowę w stronę Walsha – przez moment łapie jego wzrok w swoje jasne, przezroczyste spojrzenie, które wydaje się niebezpieczne, inne. Jej oczy zmieniają kształt – teraz są wyjątkowo duże, oczekujące, opatulone przez wachlarz rzęs, który wydaje się kurtyną zasłaniającą to, co niewygodne i skomplikowane.
— Napijemy się?
Cecilia Moody, urlopowiczka
Dostrzega jego gest, nieme zaproszenie, i podchodzi kilka kroków bliżej. Powoli i bez pośpiechu, bez gwałtownych ruchów czy niepotrzebnych gestów. Wciąż pozostaje czujny i gotowy na niespodziankę, jakiej mógł spodziewać się po Walshu, nawet jeśli wie, że mężczyzna nie był tak głupi i porywczy, by próbować jakichkolwiek sztuczek. Poza tymi dyplomacyjnymi.
OdpowiedzUsuńPodchodzi do schodów i wchodzi na werandę. Nie miał zamiaru stać tu i rozmawiać pozwalając, by ktoś taki patrzył na niego z góry; nie teraz, gdy czarownik nie skrywał się już za swoją wymuszającą respekt posadą. Teraz był nikim. Dla świata był martwy, więc nie było już żadnych zobowiązań, ani zasad.
Przez chwilę ta myśl sprawia, że Morgan czuje jak coś w mrocznym zakamarku jego umysłu podszeptuje mu, że jeśli tylko chciał mógł pozbyć się problemu. W końcu nie da się zabić kogoś, kto już nie żyje, nie da się ponieść odpowiedzialności za zniknięcie kogoś, kto już dawno zniknął. Czy to nie byłoby lepsze? Czy nie zapewniłoby mu spokoju i raz na zawsze nie zapewniło mu kontroli nad Cecilią, która wciąż próbowała się zemścić? Może w ten sposób osiągnąłby dwa cele. Pozbył się problemu i ostatecznie złamał Cece, zniszczył jej ostatnią nadzieję i dopełnił swojej zemsty na niej? A na koniec stałby się nieśmiertelny kosztem kogoś, kogo i tak nienawidził…
Otrząsa się z tych myśli czując, że brnie za daleko, daje się ponieść mrocznym fantazjom, które zżerały go od środka od czasu śmierci brata.
— Tak po prostu? Nie zaprosisz mnie, żebyś spokojnie porozmawiali? — pyta zatrzymując się na werandzie. Przesuwa opuszkami palców po pełnej pustynnego pyłu balustradzie.
— Za dużo westernów Adamie. — Celowo zwraca się do niego po imieniu. Skoro ten pragnął się tak spoufalać, nie zamierzał być mu dłużny, nie zważał na różnicę wieku, czy doświadczenia. — Nie musimy stać naprzeciw siebie, gotowi do ataku i negocjować. Gdybym chciał ci uprzykrzyć życie wydałbym twój sekret w Kongresie, albo posłałbym sówkę z uprzejmą wiadomością do biednej Clary. Albo chociaż wziąłbym ze sobą różdżkę… — nieznacznie wzrusza ramionami. Kolejna wystudiowana poza, kolejna rola, którą starał się rozgrywać po raz kolejny udając szczere intencje.
— Chociaż losem bliskich raczej się nie przejmujesz, bardziej zależy ci na własnym spokoju, prawda? — pyta tym razem pozwalając sobie, by w uprzejmym tonie pojawiła się drobna uszczypliwość. W końcu jeśli Morgan za coś szczerze gardził Adamem, to za jego relacje z bratem. Idealny auror i wzór do naśladowania, a odwracał się od najbliższej osoby; podczas gdy on, demonizowany przez nich zbrodniarz poświęciłby cały świat dla swojego brata. I to obrzydliwi zdrajcy własnej krwi, pokroju Walsha, mieli być bohaterami? Jeśli tak, to świat, który tworzył takich bohaterów powinien spłonąć wraz z nimi.
— Nie zamierzam utrudniać ci życia Adamie, poniekąd obaj mamy podobny cel, chcemy spokoju z dala od przeszłości. Myślę, że możemy się dogadać…
Morgan Yaxley
Być może Adam Walsh był kolejnym mężczyzną w jej życiu, który nic nie znaczył, a może znaczył tyle, by nie chciała uwierzyć w to, że jest martwy – to samolubna reakcja, gdy traciło się coś, co było zawsze zimne, nieodstępne, mocne. Ten sztorm, który wokół niej panował, mógł jedynie przetrwać ktoś, kto miał to, co Adam: talent do kłamstwa, beznamiętność i charakterek prawdziwego skurwiela.
OdpowiedzUsuńNie jest zbyt rozmowny i to sprawia, że Cecilia ma o wiele za dużo miejsca, by myśleć. Ogrom tego, co pokręcone, brzydkie, słabe. Przybyła tutaj i nie udało jej się wymyślić niczego, co chciałaby powiedzieć, niczego konkretnego. Może kierowała się jedynie tym, by znaleźć Walsha, a może nie miała zamiaru grzebać kolejnej osoby – nawet jeśli Adam uchodził za skurwiela i jedyne, co było w stanie ich połączyć, to seks i praca, w której nie było nic, tylko chłodna oficjalność, wymiana kilku krótkich słów, to teraz potrzebowała jego pomocy.
Morgan Yaxley był wyjątkowo uciążliwym, wgryzającym swoje zęby w jej serce koszmarem. Nie do końca wiedziała, jak od tego uciec i czy właściwie… chce to robić; czy chce odsuwać się od kogoś, kto pozwalał jej żyć, a nie egzystować. Przez całe swoje dotychczasowe życie czuła się martwa, a relacje, w które się pakowała, były substytutem tego, czego doświadczyła jako nastolatka. To tamten raz, tamten moment, gdy Morgan Yaxley się do niej pochylił, zmienił wszystko – zepsuł ją i rozbił, nigdy nie traktując jej poważnie, a teraz znów był tak blisko.
Postanowiła więc zrobić wszystko, by doprowadzić do tego, że Morgan Yaxley znajdzie się w Azkabanie; że to ona będzie tego powodem, a potem? Potem może zaszyje się w takiej chatce, odcinając się od wszystkiego i wszystkich, nie przejmując się niczym. Może nawet znalazłaby sobie jakieś hobby?
Nie chce słuchać żadnych kłamstw, słówek, które nigdy nic nie znaczyły. Nie ma tęsknoty za człowiekiem, a za tym, co robił – Adam Walsh chłodził jej temperament, wychodził naprzeciwko temu, jak okropny miała charakter, ale oprócz tego wcale go nie znała. On także jej nie znał – nigdy nie dostrzegł tego, co brudne, co ukryte, to, co kryło się głęboko w jej duszy. Być może te rzeczy umiała zobaczyć tylko jedna osoba, osobisty koszmar, którego Cecilia nie umiała pozbyć się z głowy.
Adam Walsh był po prostu do tej pory czymś stałym w jej życiu i nie musiała się martwić, że umrze, że zmierzy się z jego śmiercią – ale tak się stało i przez moment Cecilia przyjęła tę żałobę, której wcale nie chciała.
— Tak, i większość tam właśnie jest — stwierdza przekornie. Gdyby Adam Walsh był martwy i znalazłaby tutaj jedynie tę starą chatkę, poczułaby kolejną ulgę. Może nawet pomyślałaby o tym, że tak powinno się stać; że Walsh zrobił już swoje i zasługuje, by odpocząć, zerwać z tym gównem i stać się jedynie wspomnieniem.
Przygląda się jego ruchom, obserwuje każdy gest swoimi oczami jasnymi jak lód, a potem czeka.
— Nie wiedziałam, co znajdę, szukając cię — odzywa się, łapiąc za szklankę. — A teraz jesteśmy tutaj i czuję, że znalazłeś sobie miejsce, w którym możesz być sobą… to tylko iluzja? Czy może naprawdę cieszysz się z tej zmiany?
Uśmiecha się lekko, a potem upija łyk alkoholu, przełykając whisky. Trunek zaczyna palić jej język i gardło, ale Cecilia Moody jest do tego przyzwyczajona. Oblizuje więc tylko dolną wargę i przygląda się odbiciu swoich ust, którym pobrudziła szklankę.
Kieruje swoje spojrzenie w stronę Adama, patrząc po jego pobliźnionym policzku. Wbrew pozorom te blizny pasują do Walsha, podkreślają w jakiś sposób to, że jest nie do zdarcia – co mogłoby zabić takiego czarodzieja jak on? Co musiałoby się stać, aby faktycznie zginął?
Usuń— Wolałam cię w garniturach — stwierdza, marszcząc przy tym swój mały nosek. — Co tak naprawdę tutaj robisz? Zacząłeś nowe życie czy czekasz, aż uznasz, że możesz wrócić do pracy? Powiedzieć: nabrałem was, a teraz chcę to, co zostawiłem?
Trzyma swój podbródek wysoko, patrzy w stronę Walsha i czeka, aż jej odpowie. Wie, że mają czas – że nikt ich tutaj nie znajdzie. Nie musiała więc gorączkowo pytać o to, co wiedział i czy jej pomoże, choć nie za bardzo wiedziała, co powinna mu zagwarantować w zamian. Czy sugestia, że jeśli zaoferuje jej swoją pomoc, już nigdy jej nie zobaczy i nie będzie próbować go odnaleźć, byłaby kusząca? A co, jeśli Adam wcale nie chciałby jej pomóc?
Cecilia Moody
— Mhm — przytakuje uśmiechając się kpiąco na dość zabawną wymówkę Walsha. I zapewne dość prawdziwą patrząc na wszechobecny nieład i kurz; tak inny od tego co znał ze swojego skrawka pustyni.
OdpowiedzUsuńZerka z niechęcią i wyższością w stronę dawnego aurora. Nawet w czasach swojej pracy dla MACUSA Walsh był zwykłym prostakiem. Ubranym w drogie garnitury, sztucznie profesjonalnym, ale wciąż prostakiem, przebranym za kogoś, kim nigdy nie był. Teraz, z dala od zasad wymuszających pewne dopasowanie, było to widoczne o wiele bardziej.
— Raczej wątpię — kwituje krótko jego wypowiedź. Pustą przechwałkę, w którą nie wierzył. Cała skuteczność dawnego aurora była dla Morgana wynikiem jedynie prostej, prymitywnej brutalnej siły, pozbawionej jakiegokolwiek wyrafinowania, jakiejkolwiek strategii i finezji.
W tym wszystkim Adam był dla niego jak dziki kojot zamieszkujący pustynię. Agresywny i brutalny. Szczekał, warczał i gryzł w prymitywny, zwierzęcy sposób. Jak większość podobnych mu żałosnych idealistów. Nie widział w nich zagrożenia, ale to nie znaczy, że go lekceważył. Wściekły kojot potrafi boleśnie ugryźć, zwłaszcza sprowokowany za bardzo, zapędzony w ślepy zaułek.
— No dobrze, skoro tak wolisz, powiem to w twoim języku Walsh — odpowiada wciąż z tą samą wyższością i cieniem pogardy. — Odpierdol się ode mnie i głupiej vendetty Cecilii. Wiem, że jej pomagasz. Nie wiem co prawda czemu dałeś się w to wciągnąć i na co liczysz, ale lepiej jeśli sobie odpuścisz. Obaj mamy swoje życia, w których jest nam wygodnie, i lepiej by tak zostało. A Cecilia… — podchodzi krok bliżej. Skraca dystans i po raz kolejny prowokuje. Zniża nieco ton, po czym niemal syczy cedząc kolejne słowa. — Cece to kłamliwa, zdradziecka suka. Nie licz na jej wdzięczność, prędzej to ona cię zdradzi i pierwsza wbije nóż w plecy. Nie bądź idiotą Walsh., być może od życia na pustyni zacząłeś myśleć nie tym mózgiem co trzeba, ale pakujesz się w srogie gówno dając się wciągać w jej szaleństwo. Masz właśnie namacalny dowód jak lojalna jest Cecilia wobec ciebie i twojego sekretu.
Uśmiecha się pogardliwie. Jeśli Adam sądził, że wykorzystał nieostrożność Cecilii lub wydobył z niej siłą informacje, wdzierając się do jej umysłu i torturując ją, to grubo się mylił. Pod tym względem Cecilia nie przypominała innych aurorów, żałosnych idealistów poświęcających życie i bliskich za kretyńskie, puste wartości czy idiotyczne hasełka. Ona, mimo całej swojej obsesji, nie miała kręgosłupa moralnego, była tak prosta do złamania i kształtowania. Potrzebowała tylko odpowiednich rąk, które potrafiły ją do tego zmusić i wydobyć z niej to co mroczne i okrutne. Koniec końców jej dusza i tak na zawsze była skażona przez niego i to on zawsze wygrywał.
Tak było i tym razem. Cecilia mogła próbować walczyć, mogła próbować się mścić, ostatecznie nawet mogła szukać pomocy u dawnego przełożonego. Ostatecznie jednak zawsze się poddawała. Od samego początku ich znajomości, jeszcze jako głupiutka dziewczyna, aż do teraz, mimo całej swojej szalonej determinacji, to jedno się nie zmieniło. Zawsze, gdy była blisko wahała się, cofała lub odkładała różdżkę trzymaną mu na gardle, powstrzymywała zaklęcia, którymi mogłaby zakończyć sprawę, albo przyznawała się do tego co robi. Jak Adam, mimo swojego wieku i doświadczenia jako auror, mógł tego nie widzieć? Aż tak zaślepiały go jej lodowate oczy i słodki uśmiech? A może był aż tak zaślepiony pustym idealizmem walki dobra ze złem?
Morgan uśmiecha się z pogardą, choć w tej chwili nie był pewien kim gardził bardziej — Cecilią czy Adamem. Nie robi kroku w tył, wciąż stojąc w tym samym miejscu, spokojny, a jednak czujny niczym drapieżnik gotowy do ataku lub obrony.
Morgan Yaxley
[Wybaczymy to brzydkie zachowanie, jeśli coś z nami napiszecie. Warunek konieczny.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, drugie i po trzecie, niesamowicie mi miło, że Doc przyjął się w takiej formie, jednak każdy autor pewnie przedstawiłby go całkowicie inaczej, a tutaj akurat mamy moją skromną wersję.
Dust Bowl Dance i Ditmas, choć to dwa różne albumy, to moje Roman Empire jeśli o Mumford & Sons chodzi, cudownie słyszeć, że nie tylko ja tego obsesyjnie słucham.
Garrett Hedlund to w pewnym sensie też to empire, bo lubię go od dawna i okrutnie chciałam użyć w tym przypadku jako wizerunek, ale ile się naszukałam odpowiedniego zdjęcia, to moje.
Próbowałam oddać ten żal, żal bohatera, że się tak wyrażę, bo zawsze myślałam, że Doc w pewnym sensie nim był, chciałam zrobić z niego taką żywą legendę Zakonu, która nagle zniknęła i wszyscy założyli, że kto umarł, ten nie żyje, a on nie tylko żył, ale jeszcze do żywych wrócił, więc jak zmierzyć się z konsekwencjami tego faktu?
Tak podejrzewam, że Adam by Doca nie szukał, choć w moim założeniu z jakiegoś powodu kompletnie nikt go nie szukał. Ale obaj są aurorami, obaj byli w Zakonie Feniksa, jeden musiał być świadomy istnienia drugiego. Obaj też umarli i zmartwychwstali, a to zdecydowanie łączy ludzi. Jak jeszcze możemy ich połączyć?]
Caradoc Dearborn
— A nie przyszło ci do głowy Walsh — odpowiada, podłapując jego ton i przesadną słodkość, która w nim rozbrzmiewa, zupełnie jakby przyjmował zaproszenie do ulubionej gierki — że może taki właśnie jestem i nie czuję potrzeby oszczędzać sobie czasu i energii na prostackie docinki? Może lubię te zbędne uprzejmości, gierki i udawanie, że wcale nie marzę o tym, by wyciągnąć różdżkę i potraktować cię jakimś bolesnym i nieprzyjemnym zaklęciem? To dość zabawne, zrozumiałbyś pewnie gdybyś miał jakiekolwiek poczucie humoru.
OdpowiedzUsuńUśmiecha się, odrobinę złośliwie i uszczypliwie. Może jednak Walsh miał rację? W takiej „szczerości” i nazywaniu rzeczy dosadnie też był pewien urok, który Morgan mimo wszystko potrafił docenić. A już na pewno przyznanie się do faktu, że chętnie obdarowałby dawnego, niecierpianego dyrektora jakimś małym zaklęciem cruciatus było całkiem przyjemnym uczuciem.
Mimo wszystko, Morgan trzyma swoje emocje, nie chcąc poddawać się ani niego luźniejszemu tonowi rozmowy, ani swoim myślom czy fantazjom, o nieco innych sposobach rozwiązania problemu Stara się być tu i teraz. Czujny, ostrożny, przygotowany na wszystko.
— Chłodnego rozsądku chyba właśnie w tym wszystkim brakuje — prycha z pogardą Yaxley. Jak w ogóle Walsh mógł mówić o chłodnym rozsądku w sytuacji, w której Cecilia robiła raczej wszystko, co temu rozsądkowi zaprzeczało. Z drugiej strony Morgan czuje niechęć do Adama za samą sugestię, że być może Cece była aż taką wariatką, że jej obecne działania były już stonowane jego wspaniałomyślną pomocą. Głupi, zarozumiały dupek, który nie był w niczym – prócz urodzenia – lepszy od Cecilii, którą tak łatwo tratował z góry.
Przez krótką chwilę Morgan dopuszcza do siebie myśl, że wolał już tą brudną szlamę, niż czystokrwistego wywyższającego się drania. Cecilia nie była wariatką, nawet jeśli Yaxley chciał, by w to wierzyła, by gardziła sobą i cierpiała. Nie, ona była być może jedyną rozsądną osobą w całej tej zakłamanej, wierzącej w głupie i naiwne hasełka, grupie. Znała jego prawdziwą twarz, znała jego cele i zbrodnie, które uszły mu na sucho i była zdesperowana w swojej bezsilności. Ale to nie było szaleństwo…
— Pierdolisz Walsh — odpowiada spokojnie i chłodno. — Gówno wiesz o mnie i o tym, co byłoby mi na rękę. A może to Cecilia nagadała ci takich bzdur?
Zerka na podsuniętą mu paczkę papierosów.
— Dziękuję, nie palę. To brzydki nałóg — odpowiada uprzejmie, z typową grzeczną, wyuczoną uprzejmością.
Czy Cece podłapała to od Adama? A może to tylko przypadek i kolejny sposób by niszczyć samego siebie? To by nawet pasowało do aurorów i tego co robili. Pewnie musieli głęboko nienawidzić samych siebie…
Odpuszcza sobie ten temat. W końcu to tylko głupie papierosy, nie miały większego znaczenia.
— Nie chcę jej śmierci, lubię patrzeć jak się męczy. Bywa zabawna w swojej obsesji, nie sądzisz? — odpowiada, po czym prycha z lekkim rozbawieniem na dalsze słowa Walsha. — Jakże wspaniałomyślnie z twojej strony. Szkoda, że Cecilia nigdy tego nie doceni — odpowiada drwiąco.
Mimo wszystko dostaje swoją odpowiedź. Prostą i oczywistą, być może trochę małostkową i głupią. Ryzykować swój święty spokój w roli martwego, tylko po to, by dopiec komuś kogo się nie lubi? Idiotyczne i bezsensowne. Czy to możliwe, by ktoś kto zajmował takie stanowisko i odnosił sukcesy, mógł być aż tak głupi? Morgan szczerze w to wątpił, ale też dopuszczał taką możliwość. Każdy miał swój krytyczny punkt, po przekroczeniu którego zaczynał działać wbrew rozsądkowi.
— Nie lubisz mnie, spiskujesz przeciwko mnie i proponujesz, żebyśmy razem się napili? — Morgan uśmiecha się z lekkim rozbawieniem. — Chcesz mnie otruć czy upić, żeby wyciągnąć na mnie brudy?
Odpowiada pytaniem na pytanie, trochę zaskoczony tą nagłą i niespodziewaną propozycją.
Morgan Yaxley
Przygląda się mu. Tak bliskiemu, tak innemu, obcemu, zupełnie jakby zostały stworzone nowe mury i nowe sekrety. Cisza wydaje się tym razem irytująca, dziwnie zawieszona, choć do tej pory Cecilii wcale to nie przeszkadzało – lubiła słyszeć swój oddech, wyłapywać każdy dźwięk, który stawał się o wiele głośniejszy i mający znaczenie, gdy przestawało się mówić.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem — odpowiada, wzruszając lekko ramieniem. — Wiara w to, że nie umrzesz jest dość… chorobliwa. Myślenie, że przetrwasz wszystko, że nie ma niczego, co zdołałoby cię zatrzymać — Wolno przesuwa spojrzeniem po jego twarzy — ale doskonale robisz to sam. Siedzisz tutaj i z jednej strony pasujesz do tego krajobrazu, a z drugiej wygląda to cholernie abstrakcyjnie.
Obserwuje jak bierze łyka alkoholu i przeciera kciukiem swoją szklankę, gdy jej palce delikatnie drżą. Pozwala mu mówić, nie próbując nawet się powstrzymać, gdy dostrzega brzydką bliznę zdobiącą jego policzek. Przechyla lekko głowę, gdy Adam trąca jej łydkę, kiedy zaczyna tę grę, ona zdaje sobie sprawę z tego, że oddycha delikatnie przez usta, być może pierwszy raz od dawna nie myśląc o niczym innym jak o rozmowie. Nie chodziło o przeszłość, teraźniejszość ani przyszłość – Adam Walsh dawał jej poczucie przyjemnego odrętwienia, które w tym momencie było czymś, czego potrzebowała. Zero presji, zero wyrzutów sumienia.
— Skąd miałabym mieć pewność, że ten krzyż jest dla ciebie? Jesteś mistrzem sztuczek. Równie dobrze mógłbyś to wszystko zainscenizować, bym myślała, że nie żyjesz — stwierdza rzeczowo, a potem wzdycha cicho. Paranoja w jej rodzinie w jakiś sposób była dziedziczna, choć Cecilia starała się o tym nie myśleć. Nie chciała uchodzić za kompletną wariatkę, ale nawet ona poddawała się tym szeptom, iluzjom i zagłębiała się coraz bardziej w misji, w której chodziło o chore zwycięstwo, sprawiedliwość.
— Nie chcę, żebyś wracał — wyznaje szczerze, a jej głos drży gdzieś przy końcach literach. Patrzy jak Adam wstaje, a szuranie krzesła wywołuje w niej nieprzyjemny dreszcz. Obserwuje smukłą sylwetkę i to jak mężczyzna się porusza, jak uruchamia magnetofon. To wydaje się tak inne, dziwne, zupełnie jakby to ona miała zaraz umrzeć.
Wstaje z miejsca, zbliża się, skraca dystans i wpatruje się w męską twarz. Uśmiecha się mimowolnie pod nosem, z lekkim rozbawieniem, z dziwną nostalgią – Cecilia nie zaprzeczała temu, że Adam znany był jako wybitny czarodziej i długo rozmawiano o jego zniknięciu ze stołka, ale koniec końców został wybrany ktoś inny. Kolejna dusza, kolejny worek mięsa. Wiedziała, że wobec tego, co znaczył Adam dla Ministerstwa, była zaledwie pchłą. I być może dlatego stała się tak bezczelna w swoich działaniach, byleby tylko sięgnąć to, czego pragnęła.
— Chciałam cię znaleźć, bo jestem samolubna i potrzebuję pomocy — stwierdza, wiedząc, że powinna być szczera. — Dla innych jestem wariatką i jakoś bardzo nie przeszkadza mi ta opinia. Może nią jestem, może nawet bardziej niż byłabym skłonna przyznać, ale w tym momencie potrzebuję kogoś z większym doświadczeniem, kogoś, kto jest w stanie mi pomóc, nawet jeśli oznacza to rozkopywanie grobów.
Wyciąga rękę, by dotknąć brzydkiego policzka Walsha – ostrożnie, delikatnie, zupełnie jakby głaskała dzikie zwierzę, dotyka skóry i pozwala sobie, by ten gest wybrzmiał. Być może jako przeprosiny za to wszystko; za to, co teraz, i za to, co później. Tylko tyle mogła dla niego zrobić.
Usuń— Dobrze wiesz, że nie każdy z byłych śmierciożerców otrzymał stosowny wyrok — wyrzuca z siebie, cofając rękę. Siada też z powrotem przy stole, zarzuca nogę na nogę i prostuje się ładnie, spoglądając w stronę Adama z grymasem, który świadczył o tym, że Cecilia Moody posunęłaby się do wszystkiego, byleby tylko spełnić swoją misję. — Kojarzysz Morgana Yaxleya?
Nagle trudno jej o tym mówić, zupełnie jakby do tej pory jedynie błądziła we mgle, a podjęcie konkretnych działań budziło wyrzuty sumienia i wyparcie. Chciała, by Yaxley trafił do Azkabanu; pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek innego, a mimo to czuła dziwne przerażenie, siedząc w tej małej chatce i pijąc whisky z trupem. Walsh był skuteczny i raczej nie miał granic, a ona? Czy będzie w stanie doprowadzić to do końca, czy gdzieś w tej zawierusze przyjdzie jej umrzeć, popełniając samobójstwo? Wtedy też zostanie po niej tylko krzyż.
panna Moody
[Czołem! Gdybyś miała ochotę dołożyć Adamowi o jedno nieszczęście więcej, to zapraszam do Josepha!
OdpowiedzUsuńPS. Nadal nie mogę przestać się zachwycać Twoją kartą postaci! Chylę czoła za skill w kodowaniu.
PS 2. Dużo zdrówka życzę 💪]
Joseph Sullivan